• Esej 100-lecia - Piotr Kunce

      •  

        Czy ci miło, czy nie miło, wspomnij sobie, jak to było,

        Wspomnij sobie dawne czasy – koleżankę z szkolnej klasy!

         

        Taki tekst widnieje na jednej z kart pamiętnika, który założyłem na początku roku szkolnego 1980/1981, kiedy to przyglądając się rezolutnej koleżance Ani Baran, dowiedziałem się, czym pamiętnik jest... Ania prowadziła zresztą zarówno pamiętnik, jak i swój dziennik lekcyjny, w którym umieszczała oceny, uwagi i inne wpisy, zazdrośnie ich strzegąc. Największe wrażenie robił na mnie zaginany margines do wypisywania imion i nazwisk uczniów, dobrze oddający oryginalne rozwiązanie, wymyślone zresztą przez nauczycieli.

        Pierwszą naszą wychowawczynią  była Pani Halina Cuber. Nie potrafię błyskotliwie spuentować tamtych miesięcy. Pamiętam jej specyficzny makijaż, zwłaszcza brwi zakręcające ku górze, jej szpanerski czterokolorowy długopis oraz ulubioną postawę dydaktyczną: oparcie się na parapecie, z książką trzymaną w rękach.

        Później była Pani Maria Kostrzewa, która jakoś wkrótce przyjęła nazwisko Kossakowska, co nas bardzo intrygowało, plotkom nie było końca. Dziś widzimy, że to żadna intryga, a proza dorosłego życia. Panią Kossakowską pamiętam lepiej, a najwyraźniej utkwiły mi w pamięci dwie sceny: podsłuchana rozmowa Pani Cuber z Panią Brzezińską: „Widziałaś Kossakowską? W spódnicy z samych chusteczek!”. Tak faktycznie było, rzucała się nasza Pani w oczy, nie tylko tamtą spódnicą. Druga scena to dość surowa rozgrywka z jednym z kolegów palących już wtedy papierosy: Pani Kossakowska wezwała do szkoły jego mamę, a ta przy całej klasie pozwoliła sobie – jakbyśmy to dziś ujęli – na elementy przemocy fizycznej wobec własnego syna. Trudna scena.

        W klasie III pojawił się ciekawie opowiadający facet – Pan Witold Wargocki. Do dziś pamiętam jego przykład ilustrujący precyzję potencjalnego uderzenia rakiety typu pershing: mogła by ona ominąć napotkane przeszkody, nawet kominy przemysłowe, po czym z maksymalną precyzją uderzyć w zaprogramowany cel, np. w mój rodzinny dom. Od tego momentu nabraliśmy głębszego szacunku dla myśli technicznej konstruktorów wojskowych. Jako ciekawostkę dodam, że moja koleżanka Ania Baran kochała się w Panu Wargockim. A z innej beczki – tak się jakoś drogi życiowe poukładały, że Pan Wargocki, obecnie prywatny przedsiębiorca z Małopolski, był autorem filmu z mojego osobistego wesela.

        Z IV klasy pamiętam matematykę z Panem Janem Kotowskim. Było to przeżycie, które nie miało sobie równych: stres, niepewność, czujność… Na tych lekcjach słyszało się muchy chodzące po meblach (muchy nie latały na matmie, bo był zakaz!). Kiedyś, z okazji dnia wiosny, zostałem oddelegowany do poprowadzenia matematyki zamiast Pana Kotowskiego. Miało być tak, że jak Pan przyjdzie do klasy, to ja mam już siedzieć przy biurku i niby surowo upomnieć przychodzącego nauczyciela słowami: „Dlaczego uczeń Kotowski znów spóźnił się na lekcję?”. Jakoś tak wyszło, że kiedy ów „uczeń” wchodził koledzy i koleżanki akurat wstawali grzecznościowo z krzeseł i moja dowcipna fraza utonęła w odmętach szurania. Pan Kotowski zapytał tylko nieco zdziwiony: „Będziesz dziś prowadził lekcję?” No i poprowadziłem. Cośmy się wtedy ubawili…

        Mniej więcej w tym samym czasie, a może rok później, pojawiła się w szkole Pani Małgorzata Golis – Matyja, nauczycielka biologii (a może to nie Pani Golis, a biologia się pojawiła?). Tutaj również dwa wspomnienia: „Ale proszę o spokój!” – ten refren stał się przewodnim motywem większości jej wypowiedzi. A Iza Sacher i Tomek Świętek trzymali się kiedyś za ręce na biologii, prawie przez całą lekcję!

        W VI klasie pojawiły się nowe przedmioty, w tym także chemia. Pani Maria Bukowska, późniejsza albo już ówczesna dyrektor szkoły, ciekawie prowadziła swoje lekcje, nie żałowała eksperymentów, bo akurat wyposażenie pracowni pozwalało demonstrować co ciekawsze doświadczenia. Pamiętam, jak kiedyś Radka Lekkiego i mnie zainspirowała do wytworzenia nitrogliceryny. Namierzyliśmy w szafce z odczynnikami kwas azotowy i dla pewności zapytaliśmy Panią Bukowską, czy to jest ten kwas, z którego się robi nitroglicerynę. Nie wiem, czy Pani miała szacunek dla naszych umiejętności czy też wpadła w jakiś rodzaj paniki, w każdym razie już na następnej lekcji w ogólnodostępnej półce z odczynnikami nie było kwasu azotowego i kto wie, może dzięki temu nie nabroiliśmy wtedy, bo chęci mieliśmy wielkie!

        Jakoś chyba w okolicach VII klasy w szkole pojawili się wuefiści z prawdziwego zdarzenia: Pan Lucjan Swolany i Pan Jan Kulczyk). Dziś patrzę na tych Panów z niekłamanym szacunkiem – podjęli bowiem pracę w szkole, w której od wielu już lat mała być sala gimnastyczna, czasem nawet miała być z pływalnią, i kiedy oni rozpoczęli pracę – sala także miała być. W mojej pamięci zachował się dwojaki obraz lekcji WF: czarno–biały (zanim oni rozpoczęli pracę) i kolorowy (już z nimi). W wersji czarno-białej widzę świętej pamięci Pana Bolesława Przybyłowskiego, który przychodzi z piłką na boisko i mówi „zróbcie skład!”. Po czym zawsze graliśmy „w nogę”. Nasz zmysł taktyczny nie ewoluował jednak – pamiętam, jak Krzysiek Jaklowski – nasz najlepszy piłkarz – biegnie z piłką, a za nim cały peleton chętnych, aby go dogonić. Po przyjściu Pana Swolanego i Pana Kulczyka piłka nożna zaczęła przegrywać w konkurencji z innymi zajęciami. Chodziliśmy na mini-golfa do sali basztowej na Zamku, na gimnastykę do tzw. „Jarosza”, ćwiczyliśmy też na korytarzu, na poręczach, które pojawiły się przed ogródkami, a kiedyś także – to było mocne – zagraliśmy w siatkówkę. Przedziwna była to dla nas gra.

        W VIII klasie pojawił się też nowy nauczyciel starego przedmiotu: przedmiot nazywał się ZPT, a nauczyciel – Mariusz Podbrożny. Zastąpił on Pana Zygmunta Golę, do którego niektórzy zwracali się jeszcze per „Panie Dyrektorze”. Pamiętam opowieść o Panu Goli, kiedy to jako uczestnik toszeckiej parafialnej pielgrzymki do Rzymu nie został wpuszczony do bazyliki św. Piotra, bo był w krótkich spodenkach (Rzym, lato). Nie namyślając się wiele założył wtedy przewiewną długą spódnicę, którą miała w plecaku jego żona i – jak się okazało – w takim stroju nie miał już problemów z przekroczeniem progu świątyni. Natomiast wracając do owego nowego nauczyciela ZPT – został on przeze mnie zapamiętany, jako ten, który chciał założyć (i z pewnością założył) pierwsze w szkole kółko zainteresowań poświęcone ZPT. Oferta udziału w tych zajęciach przyszła do nas podczas lekcji WF, kiedy rozgrywaliśmy akurat – rzadki już wtedy (dzięki Panom Swolanemu i Kulczykowi!) – mecz piłki nożnej, może dlatego nikt z naszej klasy nie odniósł się do tego zaproszenia z dalekowzrocznym zrozumieniem. Inna scena, które byłem świadkiem, rozegrała się poza szkołą, poza lekcjami i poza protokołem, była to gra Pana Podbrożnego, ze swoją – wówczas chyba jeszcze – narzeczoną, w badmintona. Zauważyłem wtedy, że ten poważny nauczyciel potrafi zachowywać się jak trochę starszy od nas chłopak i nieźle się bawić. Szczegóły tej ulicznej rozgrywki pominę, ponieważ niedokładnie pamiętam, podkreślę tylko, że grała z sobą zakochana para… No i to właśnie Pan Podbrożny wdrażał nas w arkana rysunku technicznego. Powiem tyle: bez rysunków technicznych świat wydawał się prostszy, a popołudnia dłuższe…

        W VIII klasie pożegnała nas też koleżanka Kasia Woźniak, która wyjechała na stałe do Niemiec. Smutne to było wydarzenie, nie wiem czy tylko dla mnie, porównywalne z tym, co przeżywaliśmy parę miesięcy później, kiedy sami wychodziliśmy z murów naszej podstawówki. Pamiętam korowód trzymających się za ręce ósmoklasistów, przechodzący przez wszystkie klasy niby ze śmiechem, ale np. Iza Sacher płakała jak bóbr. Teraz wiem lepiej niż wtedy, że wraz z VIII klasą skończyła się bezpowrotnie epoka błogiego dzieciństwa.

        Nie można jeszcze nie wspomnieć kilku pasjonatów, z którymi dane nam było krócej lub dłużej uczyć się w naszej podstawówce. Poza wymienionymi wyżej, w mojej dobrej pamięci zapisali się także: Pani Danuta Serafin, Pani Kornelia Rzepka, Pani Karina Maseli, Pan Grzegorz Puch, Pani Irena Posacka i Pan Radliński. Z każdą z tych osób wiążą się bardzo konkretne efekty edukacyjno – wychowawcze, które z perspektywy czasu okazały się szczególnie cenne.

        Pani Danuta Serafin nauczyła nas matematyki, a zrobiła to w mistrzowskiej atmosferze, w której było miejsce zarówno na nieodzowne surowe wymagania, jak na przyjacielską niemal życzliwość. To była nauczycielka, o której wiedziało się, gdzie mieszka, którą odwiedzało się nawet po latach (szkoda, że tylko przez kilka lat!). Pamiętam jej nowoczesną pracownię (chyba „3”) z systemem przycisków do elektronicznych odpowiedzi testowych przed każdym z uczniów, na którym to systemie Radek Lekki testował prawo powszechnego ciążenia na złapanych i unieruchomionych muchach. Ale z tego wyposażenia korzystaliśmy też zgodnie z jego podstawowym przeznaczeniem, bo Pani Serafin, mimo iż sama chyba nie czuła dobrze tej maszynerii, nie bała się nam samym zlecać przygotowywania odpowiednich zdań i obsługi sprzętu. Dzięki niej, sam kiedyś poczułem się bardzo dumny, bo poprosiła mnie o przygotowanie zadań dla uczniów z innej klasy, a kiedy pojawiłem się wśród nich, aby przeprowadzić test z użyciem nowoczesnych przyrządów, przedstawiła mnie, jako swojego asystenta. No po prostu byłem dumny!

        Pani Kornelia Rzepka (wtedy: Pyka) należała do tego samego zbioru, co Panowie Swolany i Kulczyk. Geografia też była czarno – biała i kolorowa, a z Panią Rzepką, to w zasadzie była geografia nie tyle w kolorze ile w 3D! Jej pasja, ład dydaktyczny, przejrzystość zasad, brak subiektywnych nastrojów powodowały, że geografia w ostatnich latach szkoły podstawowej była najciekawszym przedmiotem. Pamiętam, że z Jasiem Wawro chodziliśmy przez jakiś czas tylko we dwójkę na kółko geograficzne, a Pani Rzepka mimo to wytrwale je dla nas prowadziła. Ona naprawdę wierzyła w to, co robi! Na stronie www szkoły widać, że z tamtej pierwotnej, idealistycznej czy pozytywistycznej pasji sporo jej zostało, skoro podejmuje z uczniami projekty badawcze, pozwalając swoim podopiecznym bezpośrednio niemal dotykać wiedzy.

        Pani Karina Maseli (wtedy: Bem) mogła czuć się z nami niekomfortowo, przyznaję to dziś z niejakim wstydem. Pamiętam, że swoją bezsilność wobec naszych szczeniackich zachowań wyraziła nawet raz czy drugi łzami, co wywarło na nas duże wrażenie, mimo iż nie umieliśmy tego uczciwie przyznać ani pokazać. To była autentyczna „Siłaczka”, która starała się wytrwale odsłaniać przez nami tajniki technik malarskich. Pamiętam, że Tomek Świątek przyniósł kiedyś najlepszą pracę wykonaną w technice wydzieranki, a był to całkiem udany portret twórcy rewolucji październikowej. Takie były jeszcze wtedy czasy.

        Pan Grzegorz Puch był ostrym nauczycielem. Ten mało wyszukany epitet spontanicznie mi się nasuwa, kiedy wspominam tę postać. Mogę śmiało powiedzieć, że jedyną piątkę na maturze zawdzięczam właśnie jemu i jego metodom nauczania wśród których dużo było uczenia się tekstów na pamięć. Jemu też zawdzięczamy, ja oraz chyba dwie koleżanki, pierwsze w życiu wydrukowanie naszych nazwisk w prasie – w samych „Nowinach Gliwickich” - po zakwalifikowaniu się do rejonowej olimpiady języka rosyjskiego.

                    Polonistki mieliśmy dwie, nie licząc nauczania w klasach I – III. Najpierw była Pani Urszula Tyrała (później: Wietrzykowska), a potem Pani Irena Posacka. Ta druga cieszyła się niekłamanym autorytetem i to nie tylko w szkole, ale i w mieście. Pamiętam jej poruszającą wypowiedź o facecie w stanie wskazującym, który miał zatrzymać ją na chodniku i wyznać, że tylko dzięki niej „wyszedł na ludzi i nie stoczył się”. Okoliczności tego wyznania były może niejednoznaczne, ale dzięki nim właśnie w żadnym razie nie mogło być mowy o wyznaniu sztucznym czy z gruntu fałszywym. Pani Posacka była też pierwszą dorosłą recenzentką moich szkolnych  poezji. Pamiętam, że w pośpiechu, ale bardzo uczciwie wskazała słabe i mocne strony jednego z wierszy, wskazując jednocześnie kierunek ewentualnego dalszego rozwoju w tym zakresie.

                    Ostatnią osobą, którą chcę wymienić, to Pan Radliński, niestety nie pamiętam imienia. Był historykiem, którego słuchało się z przysłowiową i rzeczywistą otwartą buzią. Przyjmował niestandardowe wówczas postawy: siadał na stołach (tak, u niego w pracowni było sześć kwadratowych stołów), żywo gestykulował, efektownie operował głosem. Dźwigał na sobie zawodowy ciężar mówienia o rzeczach, o których dopiero za kilka lat można było mówić otwarcie i miał na tym polu swoje sukcesy: to on obwieścił nam, że we wrześniu 1939 r. zostaliśmy zaatakowani nie tylko z zachodu. Ale o Katyniu dowiedziałem się dopiero w liceum.

                    Gwoli uczciwości wypada dodać, że wśród wspomnień z podstawówki są też sytuacje przykre, zaistniałe przede wszystkim z winy nas – uczniów, bardzo rzadko z winy leżącej po stronie naszych nauczycieli. Oczywiście, zdarzały się – jak w każdym gronie pedagogicznym – postacie niestroniące od wywoływania niegroźnych konfliktów, generując tym samym legendarne opowieści.

                    Z początków liceum pamiętam, że jedyne braki jakie odczuwałem po ukończeniu toszeckiej podstawówki, dotyczyły sportu szkolnego, a zwłaszcza koszykówki i siatkówki, których za często nie mogliśmy uprawiać z powodu braku sali gimnastycznej. Jestem gotów podpisać się pod zdaniem, iż edukacja prowadzona była wtedy u nas na dobrym poziomie, praca wychowawcza odznaczała się różnorodnym rozłożeniem akcentów, w zależności od potencjału poszczególnych wychowawców, dyrekcji itp. Dostawało się „po łapach”, po tyłku, chodziło się na czyny społeczne. Szkoła starała się stworzyć nam przedsionek dorosłego życia, a było to wówczas trudne, bo czasy się zmieniały. Jestem przekonany, że dobre wspomnienia, jakie wielu z nas przechowuje, są wystarczającym dowodem na prawidłowe prowadzenie nas przez ten przedsionek do doroślejszego życia, za co szczerze moim ówczesnym Nauczycielom dziękuję!

        Piotr Kunce

    • Kontakt

      • Szkoła Podstawowa nr 1 im. Ireny Sendler w Toszku
      • 32 2334419 NIP 9691626740 REGON 367997782
      • ul. Dworcowa 27 44-180 Toszek powiat gliwicki, województwo śląskie, Polska Poland
      • dyrektor mgr inż. Waldemar Pigulak wicedyrektor mgr inż. Beata Cieślik
  • Galeria zdjęć

      brak danych